Oczywiście do wizyt w tym przybytku kulinarnego szczęścia zapłodnił nas Mistrz Nowicki.
I cóż powiedzieć - byliśmy tam dwa razy w ciągu tygodnia.
Lokalik naprawdę niepozorny, wystrój mało przytulny, ale właśnie takie bywają knajpeczki na włoskiej prowincji. A tą znamy nieźle ze względu na hobby wymagające częstych wizyt w regionie Veneto.
Właściciel wita gości, jest po włosku wylewny i serdeczny. Mówi nieźle po polsku.
Karta prosta, w miarę krótka, dająca nadzieję na świeżość używanych produktów.
I to jedzenie jest przecudnie włoskie i proste. Nie znajdziemy tu fikuśnych dań, ale to co jest jest takie jak trzeba. Jak zupa pomidorowa, to aż chce nas tą swoją pomidorowością zamordować - tak smakiem jak i kawałkami nie zmiksowanych pomidorów odnajdywanymi co jakiś czas z rozkoszą. Jak pesto to pesto - ze świeżej bazylii, grubo siekanych orzechów i nie oszukiwanego sera. Zjawiskowa panna cotta z tajemniczym sosem owocowo cynamonowym. Lepszą pizzę serową jadłem tylko w Tolmezzo.
A lasagne? To jest naprawdę mistrzostwo świata. Najlepsze czego się można w kaszym kraju spodziewać to tym daniu, to, że będzie utopiona w wystarczającej ilości przyzwoitego sosu pomidorowego. Tu mamy perfekcyjną równowagę pomidorów i cudownej, kremowej łagodności sosu beszamelowego. Makaron idealnie al-dente miejscami spieczony na chrupko. Gdyby wszystko inne było tam niejadalne, to na samą lasagne byśmy przyjeżdżali.
Czy można się do czegoś przyczepić? Jak zwykle da radę. Łososia w farfalle było trochę kryzysowo, brakowało też sera. Ser zamówiliśmy dodatkowo, a samo danie i tak było pyszne. Jednak piętą achillesową tego lokalu jest kawa. Po cudownym posiłku wywołującym błogi uśmiech i kocie pomrukiwanie przychodzi pora na kawę. I ta kawa była oczywiście lepsza niż w większości lokali. Ale jednak we włoskiej skali to była taka se. Na pewno nie 100% arabica. A sądząc po smaku espresso, to i z samym procesem parzenia coś było nie tak. To oczywiście wina wymagań wywindowanych przez boskie jedzenie, a i dodać trzeba, że kawowo zepsuci jesteśmy, mając w domu kawę nie gorszą od najlepszych w mieście (o tym co i jak - innym razem). Ale jednak zamiast wisienki na torcie mamy lekki zgrzyt.
Tyle, że to naprawdę szczegół. Ujmę to tak: siedząc tam i pochłaniając te wszystkie włoskie cudowności co chwilę łapałem się na tym, że patrzę w okno i spodziewam się zupełnie innego widoku. I tak patrzyłem się przez to okno na Kraków i jakoś to nie pasowało zupełnie. Zupełnie nie pasowało...
Panna Cotta nie dotrwała do sesji foto... |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz